Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

włoskim księżom, a na jego widok, o ile nie są na służbie, klękają z daleko większą pokorą, niż mieszkańcy Imoli. Sprzeczności te i przeciwieństwa były stałym przedmiotem rozmów i dyskusyj między nim a jenerałami. Otaczano go jednak ogromnym szacunkiem, że zaś wśród zaburzeń krajowych i wśród rozpętanych namiętności czuł się za tym polskim płotem bagnetów bezpieczny, przeto lubił patrzeć na te bagnety i kiedy niekiedy chętnie brał udział w rewjach, na które zapraszali go jenerałowie.
Tak też zdarzyło się, gdy miał miejsce przegląd trzeciego bataljonu pod szefem Małachowskim. Zapowiedziano, że legja ma już wkrótce wyruszyć. Kardynał chciał zarazem wiarusów pożegnać. Zebrały się też, jak zwykle, duże gromady miejscowych mieszkańców, zawsze ciekawe oglądać tych żołnierzy, przybyłych z dalekiego kraju, o których męstwie rozpowiadano niestworzone rzeczy. Bataljon rozciągnął się długim szeregiem przed karetą kardynalską i przed sztabem, poczem rozpoczęły się manewry. Odwykli od służby wojskowej, Włosi podziwiali sprawność ruchów oddziału, który to rozpadał się na kompanje i plutony, to łączył się nagle w podobne do fortec czworoboki, to zmieniał się jakby w długie ramiona, zwracające się w prawo i w lewo z regularnością maszyny. Dzień był jasny. Żółte wyłogi na granatowych kurtach rozkwitły w słońcu jak kwiaty. W ciszy słychać było krzyki komendy w obcym dla Włochów języku, nabrzmiałe niepohamowaną energją. Gdy przyszło