Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marka i te głosy napełniły radością.
— O to, to wojsko! — pomyślał.
Minęli i drugą linję widet, poczem weszli do Imoli. Niebo wypogodziło się zupełnie. Wśród stojących bezładnie domów widać było wieże kościelne, a dalej ogromny gmach, którego kamienne ściany wydawały się przy blasku księżyca zielone. Szeregi złamały się. Parys wzkazał ręką na ów gmach, w którym świeciło się w wielu jeszcze oknach.
— To pałac kardynalski — rzekł. — W nim kwateruje sztab i szefowie bataljonów. Idę z raportem do mego szefa, a waćpanowie pójdźcie ze mną.
I po chwili znaleźli się w sporej stancji, ale prawie pustej, gdyż, prócz łóżka, stołu i paru krzeseł, nie było w niej żadnych innych mebli. Szef Białowiejski siedział za stołem i przy dwóch świecach przeglądał księgę, podobną do gospodarskiego rejestru. Na widok kapitana, który, przyłożywszy palce do daszka, stał wyciągnięty jak struna, nie przerwał wcale tej czynności, tylko, rzuciwszy krótkie „zaraz“, pochylił głowę i kończył coś cicho rachować, marszcząc przy tem brwi i przymykając oczy.
Był to młody jeszcze człowiek, niezwykle szeroki w ramionach, przystojny, o którym można było rzec, że nazwisko swe, a przynajmniej pierwszą jego połowę nosi całkiem odpowiednio, albowiem rzęsy i włosy przy skroniach miał prawie zupełnie białe i takiż porost na rękach. Surowa twarz jego