Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyrażała wielkie skupienie. Chwilami szeptał do siebie, dotykając piórem palców lewej ręki. Trwało to kilka minut. Poczem podpisał kolumnę cyfr — podniósł głowę i, zwróciwszy się do kapitana, który stał wciąż wyprostowany, rzekł suchym, rozkazującym głosem:
— Raport!
Parys, z palcami przy daszku, począł mówić. Wymienił zkolei nazwy kilkunastu wsi i zdał dokładnie sprawę z tego, co w każdej czynił. Z raportu okazywało się, że rozruchy ustały, okolica jest spokojna i że, wobec rozbrojenia chłopstwa, nie należy przewidywać nowych niepokojów.
Białowiejski zadał jeszcze kilka pytań co do zabranej broni i furażu, pytał zaś ciągle tym samym krótkim i ostrym głosem, jakby chciał zbadać, czy kapitan spełnił dokładnie polecenia i nie dopuścił się jakiego przekroczenia. Uderzyło to niemile Marka, a już całkiem zrobiło mu się nieprzyjemnie, gdy szef wskazał na nich niedbale piórem i zapytał:
— Co to za jedni? Aresztanci?
— Nie — odpowiedział Parys. — To rodacy, ochotnicy.
— A? — rzekł Białowiejski — witam!
Poczem położył pióro.
— Skończone — rzekł.
I, zbliżywszy się z wesołą twarzą do kapitana, który w tej chwili przestał salutować, zapytał całkiem innym tonem: