Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marek, patrząc na jego twarz, doznał wrażenia, że jest w niej coś nieubłaganego, i zrozumiał, że zajście z takim człowiekiem musi się źle skończyć dla niego samego, lub dla jego przeciwników. Uznając też za rzecz zupełnie słuszną, że kapitan chciał mieć świadków Francuzów, był z tego prawie rad.
Cywiński zaś rzekł:
— Mieliśmy i tak jechać do Werony, więc pozwolisz waćpan, że będziemy mu towarzyszyli w drodze.
Bogusławski zgodził się, poczem, dowiedziawszy się, że dążą do legji Dąbrowskiego, okazał im natychmiast więcej zajęcia i przychylności. Gdy oświadczyli, że dopiero przed kilku dniami przybyli do Włoch, jął ich wypytywać skwapliwie o to, co się w kraju dzieje.
Markowi kilkakrotnie przychodziła chęć powiedzieć mu, iż ma dla niego polecenie i przesyłkę z kraju, kilkakrotnie imię Klarybelli zawisło mu na ustach, ale się powstrzymał, powodowany uczuciem litości i obawą, że gdy w tułacza uderzy ten nowy cios, wówczas straci zimną krew, straci panowanie nad sobą, może umyślnie narazi się na śmierć, a w każdym razie tem pewniej zginie. To też rad był, że nie zwierzył się z niczem w tej sprawie Cywińskiemu, który niezawodnie nie potrafiłby opanować wrodzonej żywości i nie powstrzymał porywczego języka.
Bogusławski wypytywał tymczasem dalej o Polskę, o stan umysłów w niej, a postępki rządów zaborczych o znajomych ludzi i o stosunki, słuchając