Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przydrożnej figury, więc zatrzymał się i rzekł:
— Trzeba strąbić psy.
I tak mówiąc, podniósł do ust róg, lecz Marek chwycił go za rękaw i zatrzymał,
— Czekaj. Czy nie masz dla mnie ani słowa pociechy?
— Mój drogi, ja sam potrzebuję pociechy. Wczoraj byłem w leśniczówce i powiedziałem Hance, że muszę ją opuścić na długo. Starego Plichty nie było w domu, więc odprowadziła mnie opłotkami aż do strugi, a po drodze to tak jej łzy kapały, jedna za drugą, że aż mnie ścisnęło coś w piersiach. Powiadam jej: „Hanuś“ (bo jak nikt nie słyszy, to mówimy sobie: ty), „czemu tak siejesz łzy w śnieg? Nic z nich nie wyrośnie“. A ona powiada: „Oj, smutek Stachu, wyrośnie i niedola!“ Przysięgałem jej na wszystkie świętości, że jej nie zapomnę, ale niebardzo chciała wierzyć, gdyż domyślała się, że ja puszczę się aż do Włoch, i mówiła: „Gdzie mnie tam prostej dziewczynie do tych cudnych Włoszek!“ Jakoż słyszałem i ja, że bestje są urodziwe jedna w drugą; ale ty to musisz lepiej wiedzieć, boś pewno już niejedną książkę o nich przeczytał, alboś je widział na kopersztychach?
— Włoszki słyną z urody — odpowiedział Marek — i wyznaję, że, myśląc o nich, nieraz lubym oddawałem się marzeniom.
Cywiński rozśmiał się.
— To masz i pociechę, albo przynajmniej ją znajdziesz, a ja nie, bo Anusia ma włosy, jak len, i tem mnie wzięła. Dla mnie czarnowłosa kobieta