Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dwóch było huzarów, jeden dragon i jeden grenadjer. Przybyli tu za urlopami, może z Mantui, a może tak jak Marek i Cywiński wracali z Wenecji. Wojskowi w podróży przywdziewali zwykle strój cywilny, lecz ci nie zrzucili wcale mundurów, licząc widocznie na urok i poszanowanie, jakie uniform francuski wzbudzał w tych krajach, w których był symbolem zwycięstw i bohaterstwa. Dwaj młodzi Polacy usiedli wpobliżu, spoglądając z sympatją na ich rozochocone twarze i żywiąc w duszy chęć zapoznania się z nimi natychmiast. Powstrzymał ich tylko widok wypróżnionych butelek, który nie pozostawiał żadnej wątpliwości, że muszą być mocno podchmieleni. Dowodziła tego również ich zbyt głośna rozmowa i ustawiczne wybuchy śmiechu, rozlegające się głośnem echem w pustej sali. Nie mając nic innego do roboty, drwili ze starego zezowatego „cameriere“, który znosił to z wielkim spokojem.
Tymczasem wszedł nowy gość, który zwrócił na siebie uwagę i obu młodzieńców i Francuzów, a zwrócił ją, raz dlatego, że w tej stronie sali nikogo więcej nie było, a po wtóre, że wyglądał dość osobliwie. Był to człowiek lat około trzydziestu, szczupły, niewielkiego wzrostu, wygolony starannie, o rysach twarzy wybitnych, a zarazem jakby skamieniałych. Włosy nosił ówczesnym zwyczajem długie, związane ztyłu czarną wstążką. Oczy miał dziwnej barwy, zielonkowatej, przypominającej śniedź na bronzie.
Była to twarz prawie piękna, ale tkwił w niej jakiś skrzepły smutek i lodowaty spokój. Zdawało