Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czej swych podziwów wyrazić. Miasto wydawało mu się czemś przechodzącem wyobraźnię, a zarazem i czemś niedorzecznem, albowiem szlachecki jego rozum nie mógł pojąć, żeby „ludzie żyli jak kaczki“. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że jego zdziwienie graniczy z radością i zachwytem, w którym, bardziej świadomie, tonął jak w morzu Marek.
Ale tej nocy, pod niebem nabitem gwiazdami, w tajemniczym potoku srebrnych blasków, w milczeniu śpiących pałaców i przed tem otwartem oknem, w którem biała dziewczyna podawała jakby w omdleniu usta księżycowi, czar owładnął Markiem z większą niż kiedykolwiek mocą. Przez myśl przeleciało mu szybko, jak letnia błyskawica, wspomnienie „Nocy Younga“, które czytywał jeszcze w Różycach. Ogarnęło go poczucie, że żyje w jakichś lazurowych przestrzeniach i że dusza jego pławi się na rozłożonych skrzydłach gdzieś w zaświatach, gdzie wszystko składa się ze świetlanych toni, cichej muzyki, z westchnień, z błogiej melancholji, z łagodnych ukojeń z pół snu, pół jawy, z zapachu kwiatów, z nadziemskich zachwytów i z księżycowych pocałunków. A potem wydało mu się że jego jestestwo zmienia się całe w jedno pasemko miesięcznego światła, że pada na twarz uśpionej dziewczyny, dotyka jej włosów, rozświeca czoło, dotyka zamkniętych oczu, zatrzymuje się na otwartych ustach, które wysuwają się ku niemu, wnika przez nie do jej serca, zaślubia je i w niepojętem szczęściu tuli się w niem, jak w kielichu lilji białej.