Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj sąsiad. Ja, panie, złożyłem homagjalną przysięgę, bo obiecali nas szanować i otworzyć kredę dla szlachty. Ale... słuchaj sąsiad!
— Słucham.
— Ale, jeśli nam mają całkiem odebrać prawo sądu i kary nad chłopem, to, jak Pana Boga kocham, sprzedam majątek i przeniosę się pod Moskala...
— Z deszczu pod rynnę, co?
— Nieprawda! Tam przynajmniej człowiek wie, kogo ma nad sobą, a kogo pod sobą... Ale żeby mi kto miał odjąć prawo... tego...
— A ustawa trzeciego maja? albo ta tego nie odjęła?
— To też wszystko djabli wzięli.
— Nie dlatego.
— Mówię, że dlatego!
Trzeci rozrzewnił się.
— Oj, ciężkie czasy i szkoda tego, co przeszło...
— Ale na to niema rady.
— No, a Buonapart?
— Pan Bóg bliżej.
Poczem pili dalej, obcierając łzy, wzywając od czasu do czasu zmiłowania Bożego, lub klnąc. Ich żale mieszały się z językiem niemieckim wojskowych i złą francuszczyzną „ptymetrów“. W sali czynił się gwar coraz większy, tak, że wkońcu nie można już było nic dosłyszeć. Powietrze w izbie przesłoniło się dymem z fajek. Marek czuł zawrót głowy; Cywińskiego drażnił coraz bardziej widok oficerów pruskich, co zauważywszy, Gromadzki za-