Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niła cały świat przerażeniem i na myśl o niej wzdrygały się ludzkie umysły. W pojęciu obu młodzieńców legjony miały całkiem co innego do roboty, jak wprowadzać do Polski gilotynę, to też słysząc coś podobnego, zaniepokoili się tem szczerze.
Lecz uspokoił ich do pewnego stopnia Chadzkiewicz, który pochylił się z żartobliwą twarzą nad Nurskim i, klepiąc go po kolanach, począł mówić z taką pojednawczą wyrozumiałością, z jaką mówi się do chorego dziecka:
— Ha, Robespierre krajowej fabryki! Robespierre! No, dość tego! Liberté, égalité i fraternité można przeprowadzić, nie napełniając koszów głowami. Tymczasem uspokój się i odetchnij, nim zaczniemy mówić o Kołłątaju. Powtarzam ci, że dziś w Austrji to trudna sprawa, bo czasy naszych wpływów nietylko tam minęły, ale trzeba się wprost ukrywać, więc mogę działać tylko prywatnie, jako polski hrabia, który nie żałuje grosza.
Marek i Cywiński, nie chcąc przeszkadzać dalszej rozmowie, wstali i poczęli się żegnać. Chadzkiewicz uścisnął przyjaźnie każdemu dłoń i w progu już rzekł:
— Zobaczymy się jeszcze u prymasa, albo u mnie. Przyjdźcie nawet do mnie koniecznie.
Poczem do Marka:
— Ha, stryj twój, panie kawalerze, nie przypadł jakoś prymasowi do serca, i wzajemnie. Poznałem to odrazu... Do widzenia!
Ponieważ na zapytanie, czy znają Warszawę, i Marek i Cywiński odpowiedzieli przecząco, więc