Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uprzejmy gospodarz polecił jeszcze Gromadzkiemu odprowadzić ich do gospody, tem bardziej, że czynił się już wieczór, wieczorami zaś zdarzały się często awantury między pijaną młodzieżą a pruskiemi rontami.
Zaraz gdy wyszli, piegowaty Gromadzki rzekł:
— Miło mi poznać przyszłych kamratów. Niech żyją legjony!
— To waćpan idziesz z nami? — zapytał Marek.
— A spodziewam się! Milszy mi karabin, niż pióro. Ale niech obywatel nie nazywa mnie waćpanem, tylko obywatelem. W legjonach tak sobie wszyscy mówią.
— Powiedz mi tedy, obywatelu — ozwał się Cywiński — jakim sposobem masz nazwisko polskie, a mówisz jak cudzoziemiec?
— Bo mój dziad był przy królu Leszczyńskim, ojciec umarł w Lotaryngji, a ja się tam wychowywałem i do Polski przyjechałem dopiero na insurekcję.
— Biłeś się pod Kościuszką?
— Biłem się z Prusakami pod Dąbrowskim.
— Tośmy koledzy, bo i ja odbywałem tę wojnę.
— W takim razie zaproponuję wam co innego. Zamiast do waszej gospody, pójdziemy na Stare Miasto oblać dawną służbę i nową znajomość.
Cywiński spojrzał na niego przyjaźnie.
— Dobrze. Wyglądasz obywatel, bez urazy, jak indycze jaje, aleś tęgi chłop.
— Ba, to nic jeszcze! Żebyście wiedzieli, jak ja piegowacieję latem!