Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Legjoniści? Miło mi poznać was, obywatele,
I nagle nad głowami Marka i Cywińskiego otworzyły się upusty wymowy. Nurski z niezmierną obfitością słów i z takim pośpiechem, jakby sądził, że, jeśli się nie pośpieszy, to nie zdoła wszystkiego wypowiedzieć, począł mówić, naprzód o emigracji w Paryżu, o sporach między Barsem i jego stronnikami, a tym obozem, którego duszą był Dmochowski, a następnie o legjonach. Dąbrowskiemu przyznawał wysokie zdolności wojskowe, ale wolałby widzieć na czele człowieka, głębiej przejętego duchem rewolucji francuskiej. Według jego zdania, Kościuszko był zbyt miękki i Dąbrowski będzie zbyt miękki, a tymczasem Polska potrzebuje pługa, któryby ją głęboko przeorał, tak, by wyższe warstwy poszły na spód, niższe na wierzch. Legjony uważał zresztą za ratunek dla narodowego ducha. Z rozgorzałemi wypiekami na twarzy i pryskając śliną, wołał w uniesiesieniu, że gdyby nie te zastępy, które uratują przyszłe generacje od spodlenia, to wolałby, żeby ziemia zapadła się pod Polską i żeby na miejscu, gdzie ona była, utworzył się ziejący ogniem krater.
Marek słuchał go z przestrachem, Gromadzki patrzył na pułap, Chadzkiewicz podnosił dwuznacznie brwi, tak, że niewiadomo było, czy chwali, czy potępia, a Cywiński, któremu się wydało, że Nurski, mówiąc o kraterze na miejscu Polski, przebiera miarę, począł się niecierpliwić i pokazywać swoje przydługie zęby.
Suchotnik zaś mówił, póki się nie wyczerpał.