Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ wy się kochacie ze stryjaszkiem i z Kajetanem! No!
— Nienawidzę ich obu.
— Szambelana rozumiem, ale Kajetan, cóż? Stary Plichta mówi, że to w gruncie niezły człowiek, tylko odludek, mól książkowy i milczek...
— Zarozumialec i szyderca. Daj mi z nim spokój...
— Owszem, nie przyszyłem go sobie do serca i nie potrzebuję odpruwać — odpowiedział Cywiński.
Poczem, spojrzawszy z pewną przekorą na Marka, potrząsnął głową.
— Ty od pewnego czasu więcej na nich zgrzytasz, niż dawniej.
Marek zarumieniony już od mrozu, zarumienił się jeszcze bardziej i odpowiedział:
— Mylisz się, bo ja nienawidzę ich od czasów Targowicy...
— Byłeś wtedy zupełnem dzieckiem.
— Byłem dzieckiem, ale posłuchaj tylko: ksiądz Lagrange, który wychowywał Kajetana, a później mnie, był Francuz, a jednak tak pokochał nasz kraj, że po wojnie kościuszkowskiej nigdy nie odzyskał już zdrowia i umarł ze zmartwienia. A oni co? Stryj zapisał się po sejmie wielkim do Targowicy, Kajetan zaś niby do niej nie należał, ale do kościuszkowskich szeregów nie wstąpił. Ksiądz chciał wyjechać z Różyc na zawsze, i jeśli został, zrobił to tylko dla mnie, bom był sierotą, a on pokochał mnie, jak ojciec. Ale to wiem, że od Targowicy nie przemówił do stryja ani słowa i zostawił mi, jakby w testamencie, nienawiść i pogardę dla wyrodnych