Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   357   —

ale bywały i całkiem pogodne. Staś postanowił przenieść się na wskazaną mu przez Lindego górę i zamiar ten przeprowadził wkrótce po uwolnieniu Kinga. Zdrowie Nel nie stało już na zawadzie, gdyż miała się stanowczo lepiej.
Wybrawszy więc pogodny ranek, wyruszyli na południe. Nie bali się już teraz zbłądzić, gdyż chłopiec odziedziczył po Lindem, wśród mnóstwa rozmaitych przedmiotów, kompas i wyborną lunetę, przez którą łatwo było dojrzeć odległe nawet miejscowości. Szło z nimi, prócz Saby i osła, pięć obładowanych koni i słoń. Ten, prócz tobołów na grzbiecie, niósł na karku i Nel, która, między jego niezmiernemi uszyma wyglądała tak, jakgdyby siedziała w wielkim fotelu. Staś bez żalu porzucał nadrzeczny cypel i baobab, albowiem łączyło się z nimi wspomnienie choroby Nel. Natomiast dziewczynka spoglądała smutnemi oczyma na skały, na drzewo, na wodospad, i zapowiedziała, że wróci tu jeszcze, jak będzie »duża«.
Jeszcze smutniejszy był jednak mały Nasibu, który kochał szczerze dawnego pana — i obecnie, jadąc na ośle, na końcu karawany, oglądał się co chwila ze łzami w stronę, gdzie biedny Linde pozostał aż do dnia Wielkiego Sądu.
Wiatr wiał z północy i dzień był niezwykle chłodny. Dzięki temu nie potrzebowali przeczekiwać od dziesiątej do trzeciej, dopóki nie przejdzie największy upał, i mogli zrobić więcej drogi, niż czynią zwykle karawany. Droga nie była długa i na kilka godzin przed zachodem słońca Staś dojrzał już górę, ku której dążyli. W dali