Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   356   —

przestraszył się jednak trochę i, cofnąwszy się na sam brzeg wąwozu, stał z podniesioną trąbą, patrząc w stronę, w której rozległ się grzmot tak niezwykły. Lecz, gdy Nel poczęła na niego wołać, przestał zaraz poruszać uszyma, gdy zaś zeszła do niego przez otwarte już przejście, uspokoił się zupełnie. Więcej jednak od Kinga przeraziły się konie, z których dwa zbiegły w dżunglę, tak, że Kali odnalazł je dopiero przed samym zachodem słońca.
Tegoż dnia jeszcze Nel wyprowadziła Kinga »na świat«. Kolos szedł za nią posłusznie, jak mały piesek, a następnie wykąpał się w rzece i sam pomyślał o swej wieczerzy, w ten mianowicie sposób, że oparłszy głowę o duży sykomor, złamał go, jak wątłą trzcinę, a następnie objadł starannie owoce i liście.
Wrócił jednak wieczorem pod drzewo i, wtykając co chwila swój sążnisty nos przez otwór, szukał Nel tak gorliwie i natrętnie, że wkońcu Staś musiał mu dać porządnego klapsa po trąbie.
Najwięcej jednak rad z wyniku tego dnia był Kali, gdyż spadło mu z głowy gromadzenie żywności dla olbrzyma, co wcale nie było łatwą rzeczą. To też Staś i Nel słyszeli go, jak, rozpalając ogień do wieczerzy, śpiewał nowy hymn radosny, ułożony w następujących słowach:
— Pan wielki zabijać ludzi i lwy! yah, yah! pan wielki kruszyć skały, yah! Słoń sam łamać drzewa, a Kali próżnować i jeść — yah! yah!
Pora dżdżysta, czyli tak zwana »massika«, miała się ku końcowi. Bywały jeszcze dni chmurne i ulewne