Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   267   —

Staś zsiadł z konia, by zobaczyć, co mogło psa przestraszyć.
— Stasiu, nie chodź tam — prosiła Nel — tam może być lew.
Chłopiec zaś, który był trochę junak-samochwał i który od wczorajszej nocy miał nadzwyczajną urazę do lwów, odrzekł:
— Wielka rzecz lew — w dzień!
Zanim jednak zbliżył się do przejścia, rozległ się z góry głos Kalego:
— Bwana Kubwa! Bwana Kubwa!
— Co takiego? — zapytał Staś.
Murzyn zsunął się w mgnieniu oka po łodydze pnącza. Z twarzy łatwo mu było wyczytać, że przynosi jakąś ważną nowinę.
— Słoń! — zawołał.
— Słoń?
— Tak – odpowiedział młody murzyn, machając rękoma. — Tam grzmiąca woda, a tu skała. Słoń nie módz wyjść. Pan wielki zabić słonia, a Kali go jeść — och jeść, jeść!
I na tę myśl opanowała go taka radość, że jął skakać, uderzać dłońmi po kolanach i śmiać się, jak szalony, przewracając przytem oczy i połyskując białymi zębami.
Staś nie zrozumiał zrazu, dlaczego Kali mówi, że słoń nie może wyjść z wąwozu, więc, chcąc zobaczyć, co się stało, siadł na koń i, powierzywszy Nel Mei, by w danym razie mieć wolne do strzału ręce, kazał Kalemu siąść za sobą, poczem zawrócili wszyscy i poczęli