Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   257   —

I tak go błagała, tak powtarzała, patrząc mu w oczy: »Co Stasiu? — dobrze?« — że zgodził się na wszystko.
— Więc pojedziemy wąwozem, — rzekł — bo tam jest cień. Przyrzeknij mi tylko, że, jeśli ci zbraknie sił, albo będzie ci słabo, to mi powiesz.
— Nie zbraknie, nie zbraknie! Przywiążesz mnie do siodła i usnę w drodze doskonale.
— Nie. Siądę na tego samego konia i będę cię trzymał. Kali i Mea pojadą na drugim, a osieł poniesie namiot.
— Dobrze! dobrze!
— Zaraz po śniadaniu musisz się trochę przespać. Nie możemy i tak wyruszyć przed południem, ponieważ jest dużo do roboty. Trzeba połapać konie, złożyć namiot, urządzić inaczej juki. Część rzeczy zostawimy, bo teraz mamy wszystkiego dwa konie. Zejdzie nam na tem parę godzin, a ty tymczasem prześpisz się i wzmocnisz. Dziś będzie upał, ale pod drzewem cienia nie zbraknie.
— A ty — i Mea i Kali? Mnie tak przykro, że ja jedna będę spała, a wy się musicie męczyć…
— Owszem, znajdzie się i dla nas czas. O mnie się nie troszcz. Ja w Port-Saidzie w czasie egzaminów nie sypiałem często po całych nocach, o czem nawet i mój ojciec nie wiedział… Koledzy nie sypiali także. Ale co mężczyzna, to nie taka mała mucha jak ty. Nie masz pojęcia, jak dziś wyglądasz… zupełnie jak szklana! Zostały tylko oczy i czupryna, a twarzy wcale niema.
Mówił to żartobliwie, ale w duszy się bał, gdyż