Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   209   —

strasznego i nieubłaganego postanowienia, od którego serce w piersiach czyni się na razie żelazne.
— Tak! To przecie łotry, katy, mordercy, a Nel w ich ręku!…
— Nie zamordujesz jej! — powtórzył.
Zbliżył się ku nim — znów stanął — i nagle z błyskawiczną szybkością podniósł strzelbę do twarzy.
Dwa strzały, jeden za drugim, targnęły echem wąwozu: Gebhr runął na ziemię, jak wór piasku, a Chamis pochylił się w kulbace i uderzył krwawem czołem o kark koński.
Dwaj Beduini wydali okropny krzyk przerażenia i, zeskoczywszy z koni, rzucili się ku Stasiowi. Zakręt był za nimi niedaleko i gdyby byli uciekali za siebie, czego Staś życzył sobie w duszy, byliby mogli uchronić się przed śmiercią. Ale zaślepionym trwogą i wściekłością wydało się, że dopadną chłopca wpierw, nim zdoła zmienić naboje, i zadźgają go nożami. Głupcy! — ledwie przebiegli kilkanaście kroków, szczęknęła znów złowrogo strzelba, wąwóz odegrzmiał echem nowych strzałów i obaj padli twarzami na ziemię, rzucając się i tłukąc, jak wyjęte z wody ryby.
Jeden — gorzej w pośpiechu strzelony — podniósł się jeszcze i wsparł na rękach, ale w tej chwili Saba zatopił mu kły w karku.
Nastała śmiertelna cisza.
Przerwały ją dopiero jęki Kalego, który rzucił się na kolana i, wyciągnąwszy przed się ręce, krzyczał w łamanym języku ki-swahili: