Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o takiej żonie, to nie wiem... chybabym po dachach chodził!
— To też nie uwierzysz pan, jak mnie ten chłopak bierze za serce... Codzień więcej — a wogóle tak, że anim się spodziewał, bo trzeba wiedzieć, że ja sobie życzyłem córki.
— Jeszcze nie wieczór! przyjdzie i córka! — odrzekł Świrski. — Ale pan się śpieszysz, więc chodźmy.
Połaniecki wdział futro i wyszli na ulicę. Dzień był mroźny, jasny. Wokół rozlegał się pośpieszny brzęk dzwonków od sanek. Ludzie mieli kołnierze na uszach, szron na wąsach i z ust wyrzucali słupy pary.
— Wesoły jakiś dzień — rzekł Połaniecki. — Cieszę się dla mojej Marylki, że pogoda.
— Panu wesoło, więc wszystko bierzesz jasno — odrzekł Świrski, biorąc go pod rękę.
Lecz nagle puścił ramię Połanieckiego i, zastąpiwszy mu drogę, rzekł z taką miną, jakby się chciał z nim kłócić:
— Czy pan wiesz, że pan masz za żonę najpiękniejszą kobietę w Warszawie? To ja panu powiadam — ja!
I począł stukać się ręką w piersi, jakby chcąc powiększyć pewność, że to mówi on, nie kto inny.
— Ba! — rzekł, śmiejąc się, Połaniecki — i zarazem najlepszą, najpoczciwszą w świecie; ale chodźmy, bo mróz.
Gdy zaś Świrski wziął go pod rękę, dodał z pewnem wzruszeniem:
— Com ja jednak przeszedł podczas jej choroby,