Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a ją pan znasz... Bóg mnie ustrzegł, bo gdyby oni byli wówczas wiedzieli, że ja mam te jakieś głupie szpargały, których im brak, to nie byliby mi robili min i mogłem się ładnie ubrać! Niechby mnie był las ogarnął!... Jak mnie pan widzisz, tak jadę z Zawiłowskim za granicę, bo mam tego dość.
Zapłacili i wyszli. Na ulicy Świrski spytał:
— Co pan teraz robisz?
— Idę szukać Zawiłowskiego.
— Gdzie go pan znajdziesz?
— Myślę, że u waryatów, u ojca, a jeśli nie, to będę na niego czekał w domu u siebie.
Lecz Zawiłowski zbliżał się właśnie w tej chwili do restauracyi. Świrski spostrzegł go pierwszy z daleka.
— A ot, idzie! — rzekł.
— Gdzie?
— Po drugiej stronie ulicy. Jabym go o wiorstę poznał po jego szczęce. Powiesz mu pan wszystko zaraz? Jeśli tak, to odchodzę. Nie potrzeba wam świadków.
— Dobrze — rzekł Połaniecki.
Zawiłowski, spostrzegłszy ich również, przyśpieszył kroku i stanął przed nimi, ubrany wykwintnie, prawie strojny, i z twarzą wesołą.
— Ojciec mój ma się lepiej! — zawołał nieco zdyszanym głosem, podając im ręce — mam czas i wpadam dziś do Przytułowa.
Lecz Świrski, uścisnąwszy silnie jego rękę, odszedł w milczeniu. Młody człowiek popatrzył za nim ze zdziwieniem i rzekł:
— Czy pan Świrski obraził się czem?