Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał pokusę odłożyć widzenie się z Zawiłowskim i oddanie mu listu do następnego dnia, pomiarkował jednak, że Zawiłowski, nie zastawszy go w domu, mógłby wybrać się do Buczynka.
— Niech się lepiej dowie wszystkiego tu — rzekł sobie — wobec stanu Maryni, trzeba zachować przed nią zupełną tajemnicę i o tem, co się stało, i o tem, co się stać może. Trzeba również uprzedzić wszystkich, by milczeli. Zawiłowski najlepiejby zrobił, wyjeżdżając za granicę. Maryni powiedziałbym, że jest w Scheveningen, a później, że się tam rozmyślili i rozeszli.
Tu znów począł chodzić szerokimi krokami po pokoju i powtarzać:
— Ironia życia! ironia życia!
Poczem gorycz i wyrzuty przypłynęły mu nową falą do duszy. Ogarniało go dziwne uczucie, jakby jakiejś odpowiedzialności za to, co się stało. „Co u licha — powtarzał sobie — przecie ja w tem przynajmniej nie zawiniłem!“ Lecz po chwili przyszło mu do głowy, że jeśli osobiście nie zawinił, to w każdym razie jest drzewem z tego samego lasu, co i panna Castelli, i że tacy, jak on, wytworzyli tę społeczno-moralną atmosferę, w której podobne kwiatki mogą wschodzić, rozwijać się i kwitnąć. Na myśl o tem porywała go dzika złość.
Tymczasem w przedpokoju ozwał się dzwonek. Połaniecki był człowiekiem odważnym, jednakże na odgłos tego dzwonka czuł, że serce poczyna mu bić niespokojnie. Zapomniał, że umówił się ze Świrskim, iż razem pójdą na śniadanie, i w pierwszej chwili był pewien, że nadchodzi Zawiłowski. Ochłonął dopiero, usłyszawszy