Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz jednocześnie chwytał go strach.
Ten sam głos, który wczoraj wieczór krzyczał mu w duszy, że jest nędznikiem, począł mu to powtarzać z podwójną energią.
— Nie wstąpię — pomyślał Połaniecki. — Rozumieć, a umieć się powściągnąć, to dwie rzeczy różne.
Zdala widać już było willę pani Krasławskiej.
Nagle przyszło mu do głowy, że pani Maszkowa, w poczuciu zniewagi, przez obrażoną miłość własną, przez zemstę, może Maryni powiedzieć coś takiego, co jej otworzy oczy. Może to uczynić jednem słowem, jednym uśmiechem, dając choćby najdalej do zrozumienia, że jakieś zuchwałe jego nadzieje rozbiły się o uczciwość kobiecą — i w taki sposób objaśnić jego nieobecność. Kobiety rzadko kiedy odmawiają sobie podobnych małych zemst, a rzadziej jeszcze są jedna względem drugiej miłosierne.
— Gdybym miał odwagę wstąpić...
W tej chwili bryczka zrównała się z bramą willi.
— Zatrzymaj się — rzekł do powożącego chłopaka Połaniecki.
Na ganku zobaczył panią Maszkową, która jednak cofnęła się zaraz do wnętrza domu.
Połaniecki przeszedł dziedziniec; we drzwiach przyjął go służący.
— Pani na górze — rzekł.
Połaniecki czuł, że nogi drżą pod nim, gdy wchodził na piętro, tymczasem zaś przez głowę przelatywały mu następne myśli:
— Kto życie bierze lekko, ten może sobie na wszy-