Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kokietowała go, ku wielkiej swojej i innych uciesze, bez miłosierdzia.
— Niech tatuś siada, tu koło mnie — rzekła — będzie nam przy sobie dobrze? — co?
— Jak w niebie! jak w niebie! — odpowiedział pan Pławicki, uderzając się raz po raz dłońmi po kolanach i wysuwając z zadowolenia koniec języka.
Zawiłowski zaś przysiadł się do panny Castelli i rzekł:
— Taki jestem szczęśliwy, że będę mógł tu codzień przychodzić... Czy tylko naprawdę nie zajmę pani czasu?
— Owszem, zajmie pan — odpowiedziała, patrząc mu w oczy — ale zajmie pan tak, jak nikt inny zająćby nie potrafił. Ja naprawdę bałam się tylko naprzykrzać — bo ja się pana boję.
Teraz on zajrzał jej w głąb źrenic i odpowiedział z naciskiem:
— Niech się mnie pani nie boi.
Panna Lineta spuściła powieki i nastała chwila dość kłopotliwego milczenia; potem panienka spytała trochę przyciszonym głosem:
— Czemu pan tak długo nie przychodził?
On miał na języku odpowiedź: „To ja się boję,“ ale nie śmiał posunąć się tak daleko, więc odpowiedział:
— Pisałem.
— Wiersz?
— Tak, pod tytułem: „Pajęczyna!“ Jutro go przyniosę. Pamięta pani, co pani powiedziała, kiedym panią poznał? że chciałaby pani być pajęczyną. Jam to zapa-