Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czał. Ale ja tego śledzia opieprzę i zjem. Pytasz, jak sprawa? Sprawa stoi tak, że po jej ukończeniu będę się mógł prawdopodobnie wycofać z adwokatury, która zresztą nie jest zajęciem odpowiedniem dla mnie — i osiąść stale w Krzemieniu.
— Z gotówką w kieszeni?
— Z gotówką w kieszeni — i to z grubą! Mam dosyć adwokatury. Ostatecznie kto wyszedł z ziemi, tego do ziemi ciągnie. To się dziedziczy razem ze krwią. Ale na teraz dość o tem. Jutro, jak ci powiedziałem, wyjeżdżam i polecam wam moją panią, tembardziej, że pani Krasławska pojechała w tej chwili do okulisty do Wiednia. Wybieram się jeszcze do Osnowskich prosić, żeby również o niej pamiętali.
— Chętnie, owszem! — odpowiedział Połaniecki.
Potem przyszła mu na pamięć rozmowa z Marynią, więc spytał:
— Ty dawno znasz Osnowskich?
— Dość dawno. Chociaż żona moja zna ich jeszcze lepiej. On grubo bogaty człowiek; miał jedynaczkę siostrę, która umarła, i skąpca stryja, po którym wziął ogromną fortunę. Co do niej — cóż ci powiedzieć? — czytywała jeszcze jako panna co jej w rękę wpadło, miała pretensye do rozumu, do artyzmu — słowem do wszystkiego, do czego można mieć pretensye, a swoją drogą kochała się w Kopowskim — ot, masz ją całą.
— A pani Broniczowa i panna Castelli?
— Panna Castelli podoba się lepiej kobietom, niż mężczyznom, zresztą nic o niej nie wiem, prócz tego,