Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z prawdą i kocha, to jest bliżej Boga... Dlatego ja tak kochałam mój Krzemień.
Tu pani Połaniecka przestraszyła się i swojej wymowy, i tego, co tam pomyśli „Staś“ — a jednocześnie wzruszyły ją wspomnienia; wszystko to zaś odbiło się jakby zorzą w jej oczach, na jej młodej twarzy — i sama była jak zorza.
Bukacki patrzył na nią, jakby patrzył na jakieś nieznane, świeżo odkryte arcydzieło szkoły weneckiej, następnie przymknął oczy, pochował do połowy swą małą twarzyczkę w ogromny fantastyczny krawat i szeptał:
— Delicieuse!...
Poczem, wysunąwszy brodę z krawata, rzekł:
— Pani ma najzupełniejszą słuszność...
Ale logiczna kobietka nie pozwoliła się pozbyć komplimentem.
— Jeśli ja mam słuszność, to pan jej nie ma.
— To inna rzecz. Pani ma słuszność dlatego, że jej z tem do twarzy, a kobieta zawsze wówczas ma słuszność.
— Stasiu! — rzekła Marynia, zwracając się do męża.
Lecz tyle było w niej w tej chwili uroku, że on patrzył na nią również z zachwytem, oczy mu się śmiały, nozdrza poruszały się szybkim ruchem, na chwilę nakrył jej rękę dłonią i rzekł:
— Oj, dziecko! dziecko!
A potem, pochyliwszy się ku niej, szepnął:
— Gdyby nie to, że jesteśmy w sali, tobym zacałował te oczy kochane i te usta.
I mówiąc tak, Połaniecki popełniał wielką omyłkę,