Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

które rozwiązały się w uścisku. W takich chwilach zdawało mu się zawsze, że odnajduje wszystko, co stanowi zupełną i wielką miłość. Wreszcie puścił ją i mówił dalej:
— Pani jest za dobra. Chociaż to lepiej, bo to mnie ogromnie podbija. Przyszedłem panią przeprosić — nic więcej. Ja zaraz ochłonąłem... Nawymyślałem sobie od ostatnich słów i nie umiem powiedzieć, jak mi było żal. Chodziłem po ulicy, myślałem, że może panią zobaczę w oknie i że z twarzy pani poznam, czy mogę wrócić. Potem nie mogłem wytrzymać i przyszedłem...
— To ja przepraszam, to moja wina. Widzi pan podarty papier — pisałam i pisałam.
Ale on pożerał teraz oczyma jej włosy, które upinała pośpiesznie. Z zarumienioną twarzą, od której biła radość, ze śmiejącemi się od szczęścia oczyma, wydała mu się piękniejszą, niż kiedykolwiek i tak pożądaną, jak nigdy.
Marynia spostrzegła też, że patrzy na jej włosy i zmieszanie jej walczyło z czysto kobiecą kokieteryą. Upinała je umyślnie niezręcznie, tak, że coraz większą falą pokrywały jej ramiona, a jednocześnie mówiła:
— Niech pan nie patrzy, bo sobie pójdę.
— To przecie moje bogactwo — odrzekł Połaniecki — a przytem w życiu nic podobnego nie widziałem!
I wyciągnął znów ku niej ręce, ale ona poczęła się wykręcać.
— Nie wolno, nie wolno — powtarzała — mnie i tak wstyd. Powinnam była odejść.
Włosy jednak zwolna przyszły do ładu, poczem siedli oboje i poczęli rozmawiać spokojniej, chociaż z oczyma w oczach.