Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moje dziecko, jeśli przyjdzie, powiedz mu, że najdalej za godzinę wrócę i że chcę z nim pomówić.
— Och! i ja chcę z nim pomówić — pomyślała Marynia.
I przedarłszy trzeci arkusik, wzięła czwarty i poczęła się zastanawiać, czy całą kłótnię obrócić w żart, czy też po prostu przeprosić? Żart mógł mu się nie podobać; w przeproszeniu było coś cieplejszego. tylko — to takie trudne! Gdyby on nie był sobie poleciał — dość było wyciągnąć rękę. ale on wyleciał jak z procy, ten złośnik, taki kochany...
I podniósłszy oczy do góry, poczęła usilnie pracować swoją ciemną główką, gdy nagle w przedpokoju ozwał się dzwonek. Maryni poczęło bić serce jak młotem, a przez głowę przelatywały jej jak błyskawice pytania:
— On? czy nie on?
Drzwi się otworzyły — to był on.
Wszedł jak wilk, z głową spuszczoną, z twarzą ponurą i widocznie bardzo niepewny, jak zostanie przyjęty; ale ona na jego widok zerwała się z bijącem jak u ptaka sercem, z rozpromienionym wzrokiem, szczęśliwa, ujęta niezmiernie tem, że wrócił — i pierwsza podbiegłszy ku niemu, położyła mu ręce na ramionach.
— A jaki dobry! jaki poczciwy! — poczęła mówić. — A czy pan wie, że ja chciałam już pisać do pana?
Połaniecki, przycisnąwszy jej ręce do ust, milczał przez czas jakiś, wreszcie rzekł:
— Pani mnie powinna kazać zrzucić ze schodów.
I w uniesieniu wdzięczności, przycisnąwszy ją do siebie, począł całować jej usta, oczy, skronie i włosy,