Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy pani słyszała coś podobnego? Jeszcze do naszego ślubu daleko, a profesor już lamentuje nad naszemi dziećmi i wstawia się za niemi. To trochę historya mego gniazdka.
Po chwili zaś dodał:
— Co prawda, to moja wina, bom mu poczynił rozmaite obietnice.
I pochyliwszy się tak, aby dojrzeć oczy Maryni, począł pytać:
— A co pani mówi na ów list?
Połaniecki, pytając w ten sposób, miał taką nieszczęśliwą chwilę, w której człowiek nie jest sam sobą — i postępuje niezgodnie z własną naturą. Był on wogóle charakterem raczej szorstkim, ale nie grubijańskim, a nawet zdolnym chwilami do prawdziwie kobiecych delikatności. Tymczasem teraz, zarówno w jego spojrzeniu, jak i w pytaniu, skierowanem do dziewczyny, tak przypominającej mimozę, jak Marynia, było wprost coś brutalnego. Ona wiedziała również, że za małżeństwem idą dzieci, ale przedstawiało jej się to, jako coś nieokreślonego, o czem się nie mówi, a jeśli się mówi, to albo w aluzyi, tak delikatnej jak koronka, albo w chwili jakiegoś wzruszenia, z bijącem sercem, z rozkochanemi ustami przy uchu, w nastroju niemal uroczystym, jak o jakiemś sanctissimum wspólnej przyszłości. Więc też niedbały ton, z jakim mówił o tem Połaniecki, zarówno ją zabolał, jak oburzył. Mimowoli przyszło jej na myśl: „Dlaczego on tego nie rozumie?“ I z kolei ona postąpiła niezgodnie ze swoją naturą, bo, jak się to często