Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdarza osobom nieśmiałym w chwilach przykrości i zmieszania, udała większy gniew, niż czuła rzeczywiście.
— Pan nie powinien się tak ze mną obchodzić — zawołała z oburzeniem. — Pan nie powinien tak do mnie mówić!
Połaniecki śmiał się jeszcze, chcąc nadrobić sztuczną wesołością.
— Czemu się pani gniewa? — spytał.
— Pan postępuje ze mną nie tak, jak powinien.
— Nie rozumiem, o co chodzi.
— To tem gorzej.
A jemu śmiech znikł z ust, twarz pociemniała z gniewu i począł mówić prędko, jak człowiek, który nagle przestaje się rachować ze słowami:
— Być może, że jestem głupi, ale wiem, co jest dobroć, a co nie. W ten sposób życie staje się niemożliwe. Kto z niczego robi wielkie rzeczy, niechże sam siebie wini, a ponieważ obecność moja jest pani przykra, więc sobie idę.
I porwawszy za kapelusz, ukłonił się i wyszedł. Marynia nie próbowała go zatrzymywać. Przez chwilę jeszcze obraza i gniew przytłumiły w niej wszelkie inne uczucia, poczem pozostało jej tylko wrażenie, jakby ciosu obuchem. Myśli jej rozproszyły się jak stado ptaków, nad niemi zaś górowało tylko jedno niejasne pojęcie: „stało się! nie wróci!“ W ten sposób zapadał się nad nią gmach, który już począł był wiązać się w tak piękne linie. Pustka, nicość, męczące, bo bezcelowe życie i ścierpłe serce — oto, co jej pozostawało. A było już tak blizko do szczęścia!... Jednakże to, co się stało, stało się