Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

iż w to wierzę, to niech będzie, jak pani chce. Wyjadę jednak z przekonaniem, że na wsi poniedziałek bardzo się różni od niedzieli.
Marynię dotknęły te słowa, wyglądały one bowiem tak, jakby Połaniecki rościł sobie już jakieś prawa z powodu jej wczorajszego obejścia się z nim. Ale odpowiedziała raczej ze smutkiem, niż z gniewem:
— Cóż ja na to poradzę!
I po chwili odeszła, oświadczywszy, że musi pójść powiedzieć dzień dobry ojcu. Połaniecki został sam; odpędził psy, które znów próbowały łasić się, i zaczął się złościć.
— Coto jest? — pytał w duchu. — Wczoraj dobrze, dziś źle! Zupełnie inna kobieta. Jakie to wszystko głupie, jakie marne! Wczoraj krewny — dziś wierzyciel. Co jej do tego? Czemu mnie jak psa traktuje? Czym kogo ograbił? Wiedziała i wczoraj, po com przyjechał. Dobrze! Chcecie mnie mieć wierzycielem, nie Połanieckim — dobrze! Niechże to piorun trzaśnie!
Marynia tymczasem wbiegła do pokoju ojca. Pan Pławicki wstał już i siedział przybrany w szlafrok przed biurkiem zapełnionem papierami. Na chwilę odwrócił się, by odpowiedzieć na dzień dobry córki, poczem zaraz zajął się nanowo czytaniem papierów.
— Papo — rzekła Marynia — przyszłam pomówić o panu Połanieckim... czy papa...
Lecz on jej przerwał, nie przestając patrzeć na papiery.
— Twojego Połanieckiego ugniotę w ręku, jak wosk.
— Wątpię, czy to będzie łatwo. Wreszcie jabym chciała, żeby on przed innymi był spłacony, choćby z największą naszą stratą.