Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.4.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nań z uporem, tak pełnym zalotności, jakby mu chciały w głąb serca zajrzeć.

Lecz Kmicic niełatwo się konfundował; więc jął zaraz patrzeć w te oczki zgoła zuchwale, a następnie trącił w bok siedzącego podle pana Szurskiego, porucznika nadwornej pancernej chorągwi ordynackiej i spytał półgłosem:

— A coto za firka ogoniasta?

— Mości panie, — odrzekł ostro pan Szurski — nie mów lekce, kiedy nie wiesz o kim mówisz… Nie żadna to firka, jeno panna Anna Borzobohata Krasieńska… I waćpan inaczej jej nie zwij, jeśli nie chcesz swojej grubijanitatis żałować!

— Aspan chyba nie wiesz, że firka to taki ptak i bardzo wdzięczny, dlatego też żadnego w tem przezwisku kontemptu niemasz, — odparł, śmiejąc się Kmicic — ale miarkując z waszmościnej cholery, srodze musisz być zakochany!

— A kto tu niezakochany? — mruknął opryskliwie Szurski — sam pan starosta ledwie oczu nie wypatrzy i jako na szydle siedzi.

— Widzę to, widzę!

— Co tam waćpan widzisz!… On, ja, Grabowski, Stołągiewicz, Konojadzki, Rubecki z dragonii, Pieczynga, wszystkich pogrążyła… I z waćpanem stanie się to samo, jeżeli tu długo posiedzisz. Jej dwudziestu czterech godzin dosyć!

— Ej, panie bracie! Nie dałaby i we dwadzieścia cztery miesiące rady!

— Jakże to? — pytał z oburzeniem pan Szurski — toś waść ze spiży, czy co?

— Nie! Jeno gdy kto waćpanu ostatniego talara