podnosił czasem głowę i nasłuchiwał przez chwilę, poczem głowa opadała mu zaraz na piersi. Tak zeszła godzina i druga, aż nakoniec sosny najbliższe, z czarnych uczyniły się szare a wierzchołki bielały coraz bardziej, jakoby je kto roztopionem srebrem namaścił. Ryki jelenie umilkły i cisza zupełna zapanowała w głębiach leśnych. Zwolna brzask począł przechodzić w świtanie, białe i blade światło jęło wsiąkać w siebie różowe i złote blaski, nakoniec nastał dzień zupełny i oświecił znużone twarze żołnierzy, śpiących twardym snem pod chatą.
Wtem drzwi się otwarły, Kmicic ukazał się w progu i zawołał:
— Soroka! bywaj!
Żołnierze zerwali się na równe nogi.
— Dla Boga, to wasza miłość na nogach — rzekł Soroka.
— A wy pospaliście się jak woły; możnaby wam łby poucinać i za płot powyrzucać, nimby się który rozbudził.
— Czuwaliśmy do rana, panie pułkowniku, zasnęliśmy dopiero o dniu białym.
Kmicic rozejrzał się dokoła.
— Gdzie jesteśmy?
— W lesie, panie pułkowniku.
— To i ja widzę. Ale coto za chałupa?
— Tego my sami nie wiemy.
— Chodź za mną! — rzekł pan Andrzej.
I cofnął się do wnętrza chaty. Soroka podążył za nim.
— Słuchaj: — rzekł Kmicic, siadłszy na tapczanie — wszakżeto książe do mnie strzelił?