Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.3.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co miałem robić, panie wachmistrzu? Myślałem tak: siedzi na najlepszym koniu, więc jak zechce, to ucieknie, a natrze, to się nie obronię, boć z charakternikiem nie ludzka moc! W oczach ci zginie, albo kurzawą się zakręci…

— Prawda jest, — rzekł Soroka — że gdym do niego strzelał, to go jakoby mgłą zasuło… i chybiłem… Z konia każdemu się chybić trafi, gdy się szkapa kręci, ale z ziemi, to mi się od dziesięciu lat nie zdarzyło.

— Co tu gadać! — rzekł Biłous — lepiej policzyć: Lubieniec, Witkowski, Zawratyński, nasz pułkownik — i wszystkich jeden mąż obalił i to broni nie mający, takich ludzi, z których każdy z czterema nieraz rady sobie dawał. Bez dyabelskiej pomocy nie mógłby on tego dokazać.

— Polećmy dusze Bogu, bo jeśli on niesamowity, to mu dyabeł i tu drogę pokaże.

— A i bez tego długie on ma ręce, jako pan taki…

— Cichono! — rzekł nagle Soroka — coś tu po liściach szeleszcze.

Żołnierze umilkli i nadstawili uszu. Wpobliżu istotnie dały się słyszeć jakieś ciężkie kroki, pod któremi opadłe liście szeleściały bardzo wyraźnie.

— Konie słychać — szepnął Soroka.

Lecz kroki poczęły oddalać się od chaty — a wkrótce potem rozległo się groźne i chrapliwe beczenie jelenia.

— To jelenie! Byk się łaniom oznajmia, albo drugiego rogala straszy.

— W całym lesie gody, jakoby się dyabeł żenił.

Umilkli znowu i poczęli drzemać, jeno wachmistrz