Pan marszałek pobiegł spełnić rozkazy. W sali zawrzało, jak w ulu. Gdy pierwsze wrażenie minęło, szlachta poczęła rozprawiać nad wiadomościami i dyskutować. Wypytywano pana Suchańca o szczegóły z Podlasia i przyległego Mazowsza, które już Szwedzi zajęli.
Po chwili wtoczono do sali smoliste ankary i poczęto odbijać w nich gwoździe. Humory ożywiły się i stopniowo stawały się coraz lepsze.
Coraz częstsze głosy jęły powtarzać: „Stało się! niema już rady!“ — „Może będzie lepiej! Trzeba się zgodzić z fortuną!“ — „Książe nie da nas ukrzywdzić!“ — „Lepiej nam, niż innym… Niech żyje Janusz Radziwiłł, wojewoda nasz, hetman i książe!“
— Wielki książe litewski! — krzyknął znowu pan Jurzyc.
Ale tym razem nie odpowiedziało mu już milczenie, ani śmiech, owszem kilkadziesiąt zachrypłych gardzieli ryknęło naraz:
— Życzym tego! Z serca i duszy życzym! Niech nam żyje! Niech panuje!
Magnat wstał z twarzą czerwoną, jak szmat purpury.
— Dziękuję wam, panowie bracia!… — rzekł poważnie.
W sali od świateł i oddechów ludzkich uczyniło się duszno, jak w łaźni.
Panna Aleksandra przechyliła się przez Kmicica ku miecznikowi rosieńskiemu.
— Słabo mi, — rzekła — chodźmy ztąd.
Jakoż twarz jej była blada, a na czole lśniły krople potu.