Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Król zasłonił oczy.
— Jezusie Nazareński! Jezusie Nazareński! — mówił cichym głosem.
Po chwili znów spytał:
— Długo się możecie trzymać?
— Prochów brak. Nieprzyjaciel w wałach...
— Siła go?
— Chmielnicki... Chan ze wszystkiemi ordami.
— Chan jest?
— Tak...
Nastało głuche milczenie. Obecni spoglądali po sobie — niepewność odmalowała się na wszystkich twarzach.
— Jakżeście mogli wytrzymać? — spytał kanclerz z akcentem wątpliwości.
Na te słowa Skrzetuski podniósł głowę, jakby nowa wstąpiła weń siła, błyskawica dumy przebiegła mu przez twarz i odrzekł nadspodziewanie silnym głosem:
— Dwadzieścia szturmów odpartych, szesnaście bitew w polu wygranych, siedmdziesiąt pięć wycieczek...
I znowu nastało milczenie.
Wtem król wyprostował się, wstrząsnął peruką, jak lew grzywą, na żółtawą twarz wystąpiły mu rumieńce, a oczy płomieniały.
— Na Boga! — krzyknął — dosyć mi tych rad, tego stania, tej zwłoki! Jest chan, czy go niema, przyszło, pospolite ruszenie, czy nie przyszło, na Boga! dosyć mi tego! Dziś jeszcze ruszamy pod Zbaraż!
— Pod Zbaraż! pod Zbaraż! — powtórzyło kilkanaście silnych głosów.
Twarz przybysza rozjaśniła się, jak zorza.