Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo tam być muszą strzelcy exquisitissimi — dziewięć, dziesięć — widać każdą jak na dłoni, bo słońce na nie pada — jedenaście...
Nagle pan Michał urwał rachubę.
— Co to jest? — spytał dziwnym głosem.
— Gdzie?
— Tam, na tej najwyższej... człowiek wisi!
Zagłoba wytężył wzrok: istotnie na najwyższej machinie słońce oświeciło nagi trup ludzki, kołyszący się na powrozie, zgodnie z ruchem belluardy, nakształt olbrzymiego wahadła.
— Prawda — rzekł Zagłoba.
Wtem Wołodyjowski pobladł jak płótno i krzyknął przeraźliwym głosem:
— Boże wszechmogący — to Podbipięta!
Szmer powstał na wałach, jakoby wiatr przeleciał po liściach drzew. Zagłoba przechylił głowę, zatknął dłońmi oczy i szeptał zsiniałemi wargami, jęcząc:
— Jezus Marya! Jezus Marya!...
Wtem szmer zmienił się w szum zmieszanych słów, a potem w huk, jakby wzburzonej fali. Poznało wojsko stojące na wałach, że na tym haniebnym sznurze wisi towarzysz ich niedoli, rycerz bez skazy — poznali wszyscy, że to pan Longinus Podbipięta, i gniew straszny począł podnosić włosy na głowach żołnierzy.
Zagłoba oderwał wreszcie dłonie od powiek: strach było na niego spojrzeć; na ustach miał pianę, twarz siną, oczy wyszły mu na wierzch.
— Krwi! krwi! — ryknął tak strasznym głosem, że aż dreszcz przeszedł blizko stojących.
I skoczył w fossę. Za nim rzucił się kto żyw na wałach. Żadna siła, nawet rozkazy księcia, nie zdołałyby