Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szturmu iść, ale muszą mieć otwartą drogę do odwrotu i przytem pewno będą tamtędy machiny wprowadzać, w których strzelcy siedzą. Patrzno waść, aż łopaty warczą! Już na jakie czterdzieści kroków zarównali.
— Teraz widzę, ale okrutny dziś blask.
Pan Zagłoba nakrył oczy ręką i patrzył. W tej chwili przez rozkopany w wale wycinek rzuciła się rzeka czerni i rozlała w mgnieniu oka po pustej między wałami przestrzeni. Jedni zaczęli zaraz strzelać; inni ryjąc ziemię łopatami, poczęli wznosić nowy zasyp i szańce, które trzecim z kolei pierścieniem miały zamknąć polski obóz.
— Ocho! — zawołał Wołodyjowski — nie mówiłem, już i machiny wtaczają.
— No, to szturm będzie jako żywo. Chodźmy stąd — rzekł Zagłoba.
— Nie, to inne belluardy! — odpowiedział mały rycerz.
I istotnie, machiny, które ukazały się w otworze, inaczej były budowane od zwykłych hulaj-grodów; ściany ich bowiem składały się z zestosowanych skoblami drabin, pokrytych odzieżą i skórami, z poza których najcelniejsi strzelcy, siedzący od połowy wysokości machiny aż do jej szczytu, razili nieprzyjaciela.
— Pójdźmy, niech ich tam psy pozagryzają! — powtórzył Zagłoba.
— Czekaj waść — odpowiedział Wołodyjowski.
I począł liczyć maszyny, w miarę jak coraz nowe ukazywały się w otworze.
— Raz, dwa, trzy... mają ich widać zapas niemały... cztery, pięć, sześć — idą coraz wyższe... siedm, ośm... każdego psa zabiją z tych machin na naszym majdanie,