Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do okopu, gdzie z daleka już witano ich radosnymi okrzykami.
Nagle Skrzetuski obejrzał się naokoło, rzucił okiem w głąb szeregu i krzyknął grzmiącym głosem:
— Stój!
Pana Longina i małego rycerza nie było między wracającymi.
Widocznie, uniesieni zapałem, zbyt długo zabawili się przy ostatniej belluardzie, a może odnaleźli gdzie zatajonych jeszcze mołojców, dość, iż widocznie nie spostrzegli odwrotu.
— Naprzód! — skomenderował Skrzetuski.
Starosta krasnostawski, idąc na drugim końcu szeregu, nie rozumiał co zaszło i biegł pytać — gdy w tejże chwili obaj pożądani rycerze ukazali się jakby z pod ziemi wyrośli, na pół drogi między belluardami a rycerstwem.
Pan Longinus z błyszczącym zerwikapturem w ręku stąpał olbrzymimi krokami, a przy nim biegł kłusem pan Michał. Obaj głowy mieli zwrócone ku goniącym ich, na kształt zgrai psów, mołojcom.
Przy czerwonej łunie pożaru widać było całą gonitwę doskonale. Rzekłbyś: olbrzymia łosza uchodzi przed gromadą strzelców ze swojem małem, gotowa w każdej chwili rzucić się na napastników.
— Zginą! na miłosierdzie Boskie prędzej! — krzyczał rozdzierającym głosem pan Zagłoba — ustrzelą ich z łuków, albo z piszczeli! Na rany Chrystusa, prędzej!
I nie bacząc na to, że nowa bitwa może się za chwilę zawiązać, leciał z szablą w ręku razem ze Skrzetuskim i innymi na pomoc, utykał, przewracał się, pod-