Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że dla takiego tałatajstwa musimy się inkomodować. Ale trudno, takie czasy! Zapłaciliśmy im też za to wczoraj. Żeby tak jeszcze z parę razy podobny poczęstunek dostali, odechciałoby się im nas budzić.
— Nie wiesz waćpan, czy siła naszych poległo? — pytał Podbipięta.
— I! Niewielu; jak to zawsze bywa, że oblegających zawsze więcej ginie, niż oblężonych. Waćpan się na tem nie znasz tak, jak ja, boś tyle wojny nie zażywał, ale my starzy praktycy nie potrzebujemy trupa liczyć, bo z samej bitwy umiemy wymiarkować.
— Przyuczę się i ja przy waćpanach — rzekł ze słodyczą pan Longinus.
— Pewnie, że tak, jeżeli tylko dowcip waćpanu dopisze, czego się niebardzo spodziewam.
— Dajże waćpan spokój — ozwał się Skrzetuski.— Przecie nie pierwsza to wojna dla pana Podbipięty, a daj Boże najlepszym rycerzom tak stawać, jak on wczoraj.
— Robiło się, co mogło — odrzekł Litwin — nie tyle, ileby się chciało.
— Owszem! owszem! Wcale nie źle waćpan stawałeś — mówił protekcyonalnie Zagłoba — a że cię inni przewyższyli (tu począł wąsa podkręcać do góry), to nie twoja wina.
Litwin słuchał ze spuszczonemi oczyma i westchnął, marząc o przodku Stowejce i o trzech głowach.
W tej chwili skrzydło namiotu uchyliło się i wszedł raźno pan Michał, wesoły jak szczygieł w pogodny ranek.
— No! tośmy w kupie! — zawołał pan Zagłoba. — Dajcieże mu piwa!