Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/086

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Subagazi wzniósł oczy w górę i wskazał krwawą ręką na wyiskrzone niebo.
— Ile tych świateł u stóp Ałłaha — odrzekł uroczyście.
Tłusta twarz chanowa poczerwieniała: gniew chwytał go za piersi.
— Gdzie ten pies — pytał — który mi obiecał, że dziś w zamku będziemy spali? Gdzie ten wąż jadowity, którego Bóg zdepcze moją nogą? Niech się stawi i zda sprawę ze swych obmierzłych obietnic.
Kilku murzów ruszyło natychmiast po Chmielnickiego, chan zaś uspokajał się zwolna, nakoniec rzekł:
— Bóg jeden!
Poczem zwrócił się do Subagaziego.
— Subagazi! — rzekł — krew jest na twojej twarzy.
— To krew niewiernych — odparł wojownik.
— Mów, jak ją rozlałeś i uciesz nasze uszy męstwem wiernych.
Tu Subagazi począł opowiadać obszernie o całej bitwie, wychwalając męstwo Tuhaj-beja, Gałgi i Nuradyna; nie zmilczał także i o Chmielnickim, owszem, wysławiał go na równi z innymi, wolę Bożą jedynie i wściekłość niewiernych za przyczynę klęski podając. Jeden szczegół uderzył chana w jego opowiadaniu, mianowicie: że do Tatarów nie strzelano wcale z początku bitwy i że jazda książęca uderzyła na nich dopiero wtedy, gdy jej zastąpili pole.
— Ałłah! — nie chcieli ze mną wojny — rzekł chan — ale teraz za późno...
Tak było w istocie. Książę Jeremi z początku bitwy zabronił strzelać do Tatarów, chcąc wpoić w żoł-