Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tyle ze srebrnej misy, obok stojącej, czasem zaś poglądał na wyiskrzone niebo, mrucząc:
— Mahomet Rosullah...
Wtem, na spienionym koniu, przypadł zadyszany, okryty krwią, Subagazi; zeskoczył z siodła i zbliżywszy się szybko, począł bić pokłony, czekając na zapytanie.
— Mów! — rzekł chan ustami pełnemi daktylów.
Subagaziemu słowa paliły płomieniem wargi, ale nie śmiał przemówić bez zwykłych tytułów, rozpoczął więc, bijąc ciągle czołem, w następujący sposób:
— Najpotężniejszy chanie wszystkich ord, wnuku Mahometa, samodzielny monarcho, panie mądry, panie szczęśliwy, panie drzewa zaleconego od wschodu do zachodu, panie drzewa kwitnącego...
Tu chan skinął ręką i przerwał. Widząc na twarzy Subagaziego krew, a w oczach ból, żal i rozpacz, wypluł niedojedzone daktyle na rękę, następnie oddał je jednemu z mułłów, który przyjął je z oznakami czci nadzwyczajnej i zaraz spożywać począł — chan zaś rzekł:
— Mów prędko, Subagazi, i mądrze: azali obóz niewiernych wzięty?
— Bóg nie dał!
— Lachy?
— Zwycięzcy.
— Chmielnicki?
— Pobity.
— Tuhaj-bej?
— Ranny.
— Bóg jeden! — rzekł chan. — Ilu wiernych poszło do raju?