Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wy z Burłajem, za najjaśniejszem i mądrem rozkazaniem chanowem, zeszłego roku wodę na miecze leli.
Nowa salwa wystrzałów zamkowych, przerwała dalszą rozmowę.
Chan rękę wyciągnął i zatoczył nią koło, obejmujące Zbaraż miasto, zamek i okop.
— Jutro to moje? — pytał, zwróciwszy się do Chmielnickiego.
— Jutro tamci pomrą — odparł Chmielnicki, z oczyma utkwionemi w zamek.
Poczem na nowo jął bić pokłony i ręką dotykać czoła, brody i piersi, uważając rozmowę za skończoną. Chan też otulił się w łasicową szubę, bo noc była chłodna choć lipcowa, i rzekł, zwróciwszy się ku namiotom:
— Późno już!...
Wówczas wszyscy poczęli się kiwać, jakby jedną siłą poruszani, a on szedł do namiotu zwolna i poważnie, powtarzając z cicha:
— Jeden Bóg!...
Chmielnicki oddalił się również ku swoim, a przez drogę mruczał:
— Oddam ci zamek, i miasto, i łupy i jeńców, ale Jarema będzie mój, nie twój, choćby mi gardłem zapłacić za niego przyszło.
Stopniowo ogniska poczęły mdleć i gasnąć, stopniowo uciszał się głuchy szmer kilkuset tysięcy głosów; jeszcze tu i owdzie odzywał się głos piszczałek, lub wołania koniuchów tatarskich, wyganiających konie na nocną paszę — poczem i te głosy umilkły i sen objął nieprzeliczone zastępy tatarskie i kozackie.
Tylko zamek huczał, grzmiał... wiwatował, jakby w nim wesele wyprawiano.