Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzi? Nie siedziałby to każdy psubrat lepiej w domu, nie robiłby spokojnie pańszczyzny? Co my winni, że nas Pan Bóg szlachtą, a ich chamami stworzył i powinnymi im być kazał? Tfu! Złość mię porywa! Słodki ja człowiek, do rany mnie przyłożyć, ale niechże mię do pasyi nie doprowadzają. Za dużo oni mieli swobód, za dużo chleba, to też się rozmnożyli, jak myszy w gumnie — a teraz się na kotów porywają. Poczekajcie! poczekajcie! Jest tu kot, co się nazywa kniaź Jarema, i drugi, Zagłoba! Co waść myślisz, czy będą tentowali traktatów? Żeby się tak w pokorę udali, jeszczeby ich można zdrowiem darować — co? Jedno mię ciągle niepokoi, czy wiwendy w obozie jest dosyć? A do dyabla! Patrzcieno, waszmościowie, znowu tam ognie za tymi ogniami — i dalej ognie! Niechże czarna śmierć spadnie na takowy congressus!
— Co waść mówisz o traktatach! — odrzekł Skrzetuski — gdy oni sądzą, iż wszystkich nas mają w ręku i jutro dostaną.
— Ale nie dostaną? — co? — pytał Zagłoba.
— Boska w tem wola. W każdym razie skoro tu jest książę, nie przyjdzie im to łatwo.
— Otoś mnie waćpan pocieszył! Nie o to mnie chodzi, by im łatwo nie przyszło, jeno, żeby wcale nie przyszło.
— Niemałe to jest ukontentowanie dla żołnierza, gdy darmo gardła nie daje.
— Pewnie, pewnie... Niech to pioruny zapalą, razem z waszem ukontentowaniem!
W tej chwili zbliżył się Podbipięta i Wołodyjowski.
— Mówią, że ordy i kozactwa jest na pół miliona — rzekł Litwin.