Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wówczas jeden z mołojców poskoczył ku drzwiom.
— Bat’ku Hołody! bat’ku Hołody!
— Co takiego? — pytał sotnik, ukazując się we drzwiach.
— Niema Lacha!
— Jakto niema?
— W ziemię zapadł! Niema nigdzie. O Hospody pomiłuj! My ogień krzesali — niema!
— Nie może być. Oj, byłoby wam od atamana! Uciekł czy co? pospaliście się?
— Nie, bat’ku, my nie spali. Z chlewa on nie wyszedł naszą stroną.
— Cicho! nie budzić atamana — jeśli nie wyszedł, to musi gdzieś być. A wy wszędzie szukali?
— Wszędzie.
— A na stropie?
— Jak jemu było na strop leźć, kiedy był w łykach.
— Durny ty! Żeby on się nie rozwiązał, toby tu był. Szukać na stropie. Skrzesać ognia!
Sypnęły się znowu iskry. Wieść przeleciała wnet przez wszystkie straże. Poczęto się tłoczyć do chlewa z owym pośpiechem, zwyczajnym w nagłych razach; słychać było szybkie kroki, szybkie pytania i jeszcze szybsze odpowiedzi. Rady krzyżowały się, jak miecze w boju.
— Na strop! na strop!
— A pilnuj z zewnątrz!
— Nie budzić atamana, bo będzie bieda!
— Niema drabiny!
— Przynieść drugą!
— Niema nigdzie!
— Skoczyć do chaty, czy tam niema?