Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nadzwyczajnie zdrożonych, zgłuszyło dalszą rozmowę, a natomiast poddało pewną myśl panu Zagłobie.
— Żebym to mógł przez tę ścianę się przedostać, a na konia niespodzianie skoczyć! — myślał. — Jest noc — nimby się obaczyli, co się stało, jużbym im uszedł z oczu. Po tych jarach i rozłogach przy słońcu trudno gonić, a cóż dopiero w ciemnościach, dajże mi Boże sposobność!
Ale o sposobność nie było łatwo. Trzebaby chyba było ścianę rozwalić, a na to trzeba było być panem Podbipiętą — lub się podkopać jak lis — a i wówczas pewnieby usłyszeli, zobaczyli i ucapili zbiega za kark, nimby nogą strzemienia sięgnął.
Do głowy panu Zagłobie cisnęły się tysiące fortelów, ale właśnie dlatego, że ich było tysiące, żaden nie przedstawiał się jasno.
— Nie może już inaczej być, jeno skórą zapłacę — pomyślał
I ruszył ku trzeciej ścianie.
Nagle uderzył głową o coś twardego, zmacał: była to drabinka. Chlew nie był świński, ale bawoli, i do połowy długości miał strych, służący za skład słomy i siana. Pan Zagłoba bez chwili namysłu wylazł na górę.
Poczem siadł, odetchnął i począł zwolna wciągać za sobą drabinkę.
— No, tom jest i w fortecy! — mruknął. — Choćby też i drugą drabinę znaleźli, nieprędko się tu dostaną. Jeśli pierwszego łba, który się tu wychyli, nie rozwalę na dwoje, to się pozwolę na schab uwędzić. O do dyabła! — rzekł nagle — istotnie będą mnie mogli nietylko uwędzić, ale upiec i na łój przetopić. Ale niech tam! chcą chlew spalić — dobrze! żywcem mnie tembardziej