Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nastała chwila milczenia, tylko z za innych ścian dochodziło szeptanie.
— Wszędy są, wszędy pilnują! — mruknął Zagłoba.
I poszedł ku przeciwległej ścianie.
Tym razem doszedł go chrzęst żutych obroków i parskanie koni, które widocznie stały tuż, a między nimi mołojcy rozmawiali leżący, bo głosy dochodziły z dołu.
— Hej — mówił jeden — my tu jechali nie śpiąc, nie jedząc, koniom nie popasając po to, by na pale w obozie Jaremy poszli.
— To już pewno, że on tu jest?
— Ludzie, co z Jarmoliniec uciekli, widzieli go, jako ciebie widzę. Strach co mówią: wielki on jak sosna, we łbie dwie głownie, a koń pod nim smok.
— Hospody pomyłuj!
— Nam tego Lacha z żołnierzami zabrać i uciekać.
— Jak uciekać? Konie i tak zdychają.
— Źle, braty ridnyje. Żeby ja był atamanem, tak jaby temu Lachowi szyję uciął i do Kamińca choć piechotą wracał.
— Jego ze sobą pod Kamieniec weźmiemy. Tam z nim atamany nasze poigrają.
— Pierwej z wami dyabli poigrają — mruczał Zagłoba.
Jakoż mimo całego strachu przed Bohunem, a może, właśnie dlatego, przysiągł sobie, że się żywcem nie da wziąć. Jest wolny od pęt, szablę ma w ręku — będzie się bronił. Rozsiekają go, to rozsiekają; ale żywcem nie wezmą.
Tymczasem parskanie i stękanie koni, widocznie