Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopi spojrzeli po sobie.
— Jego? — spytał dziad.
Ne zderżymo...
— Oj, ne zderżyte, ditki, ne zderżyte. Bywał ja i w Łubniach i widział kniazia na własne oczy. Straszny on! Kiedy krzyknie, drzewa drżą w lesie, a jak nogą tupnie, jar się robi. Jego i korol boitsia, i hetmany słuchają i wszyscy się jego boją. A wojska więcej u niego, niż u chana i u sułtana. Ne zderżyte, ditki, ne zderżyte. Nie wy jego poszukacie, ale on was poszuka. A jeszcze tego nie wiecie, co ja wiem, że jemu wszystkie Lachy przyjdą w pomoc, a to znajte: szczo Lach, to szabla!
Ponure milczenie zapanowało w gromadzie; dziad brzęknął znów w teorban i mówił dalej, podniósłszy twarz ku księżycowi:
— Idzie kniaź, idzie, a przy nim tyle krasnych kit i chorągwi, ile gwiazd na niebie, a bodiaków na stepie. Leci przed nim wiater i jęczy, a znajete, ditki, dlaczego on jęczy? Nad waszą dolą on jęczy. Lecz przed nim matka-śmierć z kosą, i dzwoni, a wiecie dlaczego dzwoni? Na wasze szyje dzwoni.
— Hospody pomiłuj! — ozwały się ciche, przerażone głosy.
I znowu słychać było tylko bicie młotów.
— Kto tu kniaziowy komysar? — pytał dziad.
— Pan Gdeszyński.
— A gdzie on?
— Uciekł.
— A czemu on uciekł?
— Bo słyszał, że dla nas spisy taj kosy kują, tak się przeląkł i uciekł.
— Tem gorzej, bo on o was kniaziowi doniesie.