Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co on mówi? — rzekł gorączkowo do Zachara.— Co się stało? Nie może to być. Na Boga żywego! nie może to być!
Cisza! tylko płomienie syczą na przeciwległej stronie rynku, trzaskają snopy iskier, a czasem przepalone domostwo runie z łoskotem.
Aż oto nowi jacyś gońce lecą.
— Pobyty Lachy! pobyty!
Za nimi ciągnie oddział Tatarów — idą zwolna, bo otaczają pieszych, widocznie jeńców.
Pan Skrzetuski oczom nie wierzy. Poznaje doskonale na jeńcach barwę hetmańskiej husaryi — więc w ręce plaszcze i jakimś dziwnym, nieswoim głosem powtarza uporczywie:
— Nie może być! nie może być!
Huk armat słychać jeszcze. Bitwa nieskończona. Przez wszystkie niepopalone ulice napływają jednak tłumy zaporożców i Tatarów. Twarze ich czarne, piersi dyszą ciężko — ale wracają jakby upojeni, śpiewają pieśni!
Tak wracają żołnierze po zwycięstwie.
Namiestnik pobladł jak trup.
— Nie może być! — powtarzał coraz chrapliwiej — nie może być... Rzeczpospolita...
Nowy przedmiot zwraca jego uwagę.
Wchodzą semenowie Krzeczowskiego, niosąc całe pęki chorągwi. Przyjeżdżają na środek rynku i rzucają je na ziemię.
Niestety — polskie!
Huk armat słabnie, w oddali słychać turkot nadchodzących wozów. Jedzie naprzód jedna, wysoka, kozacka telega, za nią szereg innych, wszystkie otoczone przez kozaków Paszkowskiego kurzenia, w żółtych czapkach;