Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słońce zeszło! czy już namyśliliście się?
— Już! — odparł Werner. — I zwróciwszy się ku żołnierzom, machnął obnażoną szpadą.
— Feuer! — skomenderował spokojnym, flegmatycznym głosem.
Huknęło! Plusk ciał wpadających do wody, okrzyki wściekłości i gorączkowa strzelanina odpowiadały na głos niemieckich muszkietów. Armaty zatoczone na brzeg ozwały się basem i poczęły ziać kule na niemieckie bajdaki. Dymy przesłoniły łachę zupełnie — i tylko wśród krzyków, huku, poświstu strzał tatarskich, grzechotania „piszczeli“ i samopałów, regularne salwy muszkietów zwiastowały, że Niemcy bronią się ciągle.
O zachodzie słońca bitwa wrzała jeszcze, ale zdawała się słabnąć. Chmielnicki, w towarzystwie Krzeczowskiego, Tuhaj-beja i kilkunastu atamanów, przyjechał na sam brzeg rekognoskować walkę. Rozdęte jego nozdrza wciągały dym z prochu, a uszy napawały się z lubością wrzaskiem tonących i mordowanych Niemców. Wszyscy trzej wodzowie patrzyli na rzeź, jakby na widowisko, które zarazem stanowiło pomyślną dla nich wróżbę.
Walka ustawała. Wystrzały umilkły, a natomiast coraz głośniejsze okrzyki kozackiego tryumfu biły o niebo.
— Tuhaj-beju! — rzekł Chmielnicki — to dzień pierwszego zwycięstwa.
— Jassyru niema! — oburknął murza — nie chcę takich zwycięstw!
— Weźmiesz go na Ukrainie. Cały Stambuł i Gałatę napełnisz swymi jeńcami!
— Wezmę choć ciebie, jak nie będzie kogo!