Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czego tedy chcecie?
— Byście nam dali odejść.
— Nie będzie z tego nic, szalony człowiecze! Każę was w pień wyciąć.
— A ilu swoich stracisz?
— Noga z was nie ujdzie.
— Połowa z was nie zostanie.
Obaj mówili prawdę, dlatego Krzeczowski, chociaż flegma Niemca wzburzyła w nim wszystką krew, a wściekłość poczynała go dławić, nie chciał jeszcze rozpoczynać bitwy.
— Nim słońce zejdzie z łachy — zawołał — namyślcie się, poczem każę cynglów ruszać!
I odjechał pośpiesznie w swojej podjazdce, by się z Chmielnickim naradzić.
Nastała chwila oczekiwania. Bajdaki kozackie otoczyły ciaśniejszym pierścieniem Niemców, którzy zachowywali chłodną postawę, jaką tylko stary i bardzo wyćwiczony żołnierz zdoła zachować wobec niebezpieczeństwa. Na groźby i obelgi, wybuchające co chwila z kozackich bajdaków, odpowiadali pogardliwem milczeniem. Był to prawdziwie imponujący widok tego spokoju wśród coraz silniejszych wybuchów wściekłości ze strony mołojców, którzy, potrząsając groźnie spisami i „piszczelami“, zgrzytając zębem i klnąc, oczekiwali niecierpliwie hasła do boju.
Tymczasem słońce, skręcając od południa ku zachodniej stronie nieba, zdejmowało zwolna swoje złote blaski z łachy, która stopniowo pogrążała się w cieniu.
Nakoniec pogrążyła się zupełnie.
Wówczas zagrała trąbka, a zaraz potem głos Krzeczowskiego ozwał się z daleka: