Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Lubię bardzo St. Raphael: pinje schodzą tam aż do morza.
— Tak, ale to daleko od Nizzy — odrzekła cichym głosem — a w Nizzy pan ma pracownię.
Nastała chwila milczenia, poczem pani Elzenowa znów zapytała:
— A Antibes?
— Prawda! zapomniałem o Antibes.
— I to tak blisko Nizzy. Po obiedzie niech pan zostanie dłużej, pogadamy, dokądby od ludzi uciec.
A on spojrzał jej w głąb oczu i zapytał:
— Czy pani naprawdę chciałaby uciec od ludzi?
— Mówmy otwarcie — odpowiedziała — w pytaniu pana odczuwam wątpliwość. Pan mnie podejrzywa, że mówię dlatego, by się przedstawić panu lepszą, albo przynajmniej mniej powierzchowną, niż jestem... I ma pan prawo tak myśleć, widząc mnie ciągle w wirze światowym. Ale ja na to odpowiem, że nieraz człowiek idzie pędem nabytym dlatego tylko, że raz popchnięto go w pewnym kierunku... i znosi wbrew woli następstwa poprzedniego życia. Może, co do mnie, jest w tem słabość kobiety, która bez cudzej pomocy nie umie się zdobyć na energję — przyznaję... Ale nie przeszkadza to tęsknić bardzo szczerze za jakimś cichym kątem i za życiem spokojniejszem. Niech co chcą mówią, ale my jesteśmy jak pnące się rośliny, które jeśli nie mogą piąć się ku górze, to pełzają po ziemi... I dlatego często ludzie mylą się, myśląc, że pełzamy dobrowolnie. Przez to pełzanie rozumiem tylko życie czcze... światowe, bez żadnej wyższej myśli. Ale jak ja, naprzykład, mogę się temu